To z góry pewne, uprzedzał mnie mój gospodarz z Forstu, który przyjechał na „dzień spotkań“, gdy opowiedziałam mu mój pomysł, by wsiąść do łodzi straży granicznej i aby wygodnie przepłynąć kawałek Odry. Niedziela, nie ma szefa, który by zadecydował. No dobrze. A pozostałe statki płynące z Eisenhüttenstadt aktualnie nie pływają, o czym powiadomiono mnie telefonicznie: zbyt niski poziom wody na Odrze. Ok… a więc pozostaje mi trzydziestokilometrowy kawałek do przejechania rowerem. Okazja, by wykorzystać mapy Inicjatywy Roboczej Letschin e.V. (Arbeitsgemeinschaft Letschin e.V.); uprzejmie podarowane przez Petera, mieszkańca Frankfurtu nad Odrą, który przybł na dzień spotkań… i aby zbytnio nie opłakiwać własnych map, które niedawno zgubiłam. A propos map: mapy na granicy z praktycznymi informacjami, zarówno z jednej jak i drugiej strony, należą do rzadkości… drobne spostrzeżenie dla kogoś, kto miałby czas na to, by zaradzić szownistycznym nierównościom. Tylko, że proszę: na końcu około piętnastego kilometra nie ma ani wału ani drogi, a jedynie olbrzymi plac budowy pokryty kałużą wody. Już widzę jak się śmiejecie… Trzynaście kilometrów, by zakończyć przejazd na mulistym terenie. To nie była drobnostka… ale dla tych, którzy wybiorą się w drogę: jesienią wał zostanie ukończony. Wynik wyprawy: około godziny 21:00 minęłam urząd graniczny w Kostrzynie, po przyjrzeniu się dokładnie temu bezdusznemu i bezkształtnemu bazarowi, który przyciąga do siebie tylu Berlińczyków oraz innych konsumentów, ciągle dających się nabrać.
Smaki i kolory nad brzegiem Odry Potrzeba całej tej śmiałości Charlotte, by przekonać Berlińczyków do spędzenia wolnego czasu na początku sierpnia we Frankfurcie nad Odrą. Cóż pozostaje miastu w momencie, gdy studenci opuścili swój Uniwersytet Viadrina (latarnię rozświetlającą brandenburską szarość)? Więcej, niż byśmy mogli sobie wyobrazić. To właśnie chcieli nam pokazać organizatorzy rajdu po mieście lub raczej po miastach, gdyż dawna dzielnica Frankfurtu, znajdująca się na wschodniej stronie rzeki, to dziś Słubice, polskie miasto odbudowane po 1945 r. przy pomocy kamieni z warszawskich zgliszczy, oraz na nowo zasiedlone mieszkańcami Lwowa. Wraz z małą francusko-niemiecko-polską grupą mogliśmy porównać obecny Słubfort z archiwalnymi zdjęciami, według zasady „przed/po“ - jak w reklamie historii. Pewien oczarowany Veloblogiem mieszkaniec Frankfurtu opowiedział nam o kinie Piast, które za dnia staje się sklepem z owocami i warzywami; o ulicach Słubic, które sprawiają wrażenie, jakby papierosy i fryzjerstwo stanowiły dwa główne filary polskiej ekonomii. Odczyty zorganizowane tego wieczoru wypełnią szkatułkę z anegdotkami – o których będzie można rozmyślać i marzyć podczas letnich wieczorów w Berlinie, gdzie niewiele się dzieje.
Gdy piszę te słowa ciągle jeszcze jestem pod wrażeniem. Drugi dzień spotkań Veloblogu zebrał rzeczywiście wielu ludzi : członków ekipy Veloblogu, ich znajomych i zaciekawionych tym spotkaniem, o którym dowiedzieli się z artykułu w lokalnej prasie lub w radiowym wywiadzie, jak również moich gospodarzy poznanych w bardziej na południe leżącym Bad Muskau, Forst, Guben-Gubinie i Ziltendorfie. Ci wszyscy ludzie udali się w drogę, by spotkać się w studenckim klubie Grotte e.V., który przerwał swą wakacyjną przerwę, by specjalnie na tę okazję otworzyć drzwi na przyjęcie Veloblogu.
Caroline mieszka nad brzegiem Odry, w przebudowanej fabryce mebli, wyjaśnia uprzejmie właścicielka budynku, pani Lucas, zapraszając mnie na śniadanie do kawiarni za rogiem, gdzie podają swojski musujący napój “rote Brause”, będący mieszanką lemoniady z sokiem malinowym. Pani Lucas prowadzi biznes rodzinny, założony przez jej dziadka w 1894, przejęty w okresie zjednoczenia Niemiec, albo dokładniej: zatrzymała budynek w 1993, po tym, jak wykonała niezbędne kroki przy „Treuhand”, instytucji, która była odpowiedzialna za prywatyzację i restrukturyzację przedsiębiorstw NRD. Otóż po Drugiej Wojnie Światowej rodzina Gerstenberbg została pozbawiona własności, a jej właściciel dostał się w ręce reżimu komunistycznego Wschodnich Niemiec. Jak w przypadku wielu „dużych kapitalistów”, rodzina znalazła się więc w obozie przesiedleńców we Wschodnich Niemczech. To był 1953. Pani Lucas miała wówczas dziewięć lat i doskonale to wszystko pamięta. Kiedy ponownie przejęła przedsiębiorstwo, czterdzieści lat później, przepadło tysiące pracowników i pozostał tylko sam budynek. „Musiał być odnowiony, w takim stanie nie mógł pozostać”, mówi pani Lucas oprowadzając mnie po tej posiadłości. Trochę rzeczy zniknęło, jak na przykład komin fabryczny. Inne rzeczy zostały odrestaurowane, jak pomieszczenie wystawowe z licznymi oknami, wybudowane w 1911 i na nowo przebudowane w 1998. „Ale na to potrzeba dużo pieniędzy i to nie zawsze jest łatwe.” Posiadanie budynku jest rozumiane na pół komercyjnie i na pół kulturowo, w połączeniu, jak szkoła teatralna, do której można się zapisywać do końca sierpnia na nowy rok szkolny. Mimo miejscowego pobudzenia, czasem trudno jest robić dobre interesy. Pani Lucas zastanawia się, czy wprowadzić do hali polski przemysł spożywczy, co nie udało się na dłuższą metę Aldi. „Przede wszystkim marzę o tym, aby otworzyć międzynarodowe schronisko młodzieżowe nad brzegiem Odry”, wyznaje mi właścicielka budynku. Około sześćdziesięciu łóżek nad Odrą, rzut beretem od przejścia granicznego, z Frankfurtu do Słubic, i to wszystko w przemysłowym krajobrazie z początku minionego stulecia. Całkiem kuszące! Pozostaje znaleźć odpowiednich inwestorów, którzy byliby gotowi wesprzeć taką inicjatywę… Pierwszy krok w kierunku międzynarodowego schroniska? Pani Lucas powierza mi klucz domu, w którym znajdują się teatr oraz inne biura i pracownie. Z pełnym zaufaniem daje nam do dyspozycji wiele pomieszczeń, aby ulokować tu uczestników dnia spotkań. Piękny gest w stronę Veloblogu!
Dziękuję Frankowi, który przejął ode mnie opisywanie ostatnich przygód, podczas gdy ja podjęłam się ostatnich przygotowań do sobotniego dnia spotkań we Frankfurcie nad Odrą - Słubicach. Prasówka, spotkania z organizacjami i lokalnymi działaczami, jak również poszukiwania kwater dla tych, którzy przyjadą do nas z daleka, by po imprezie mieli dach nad głową. Wieczorem spotykamy się z członkami Instytutu Historii Stosowanej w pizzerii w Słubicach. Ela i Maciej przedstawiają nam rajd po mieście przewidziany na dzień spotkań, włącznie z prezentacją zdjęć porównujących miasto wczoraj i dziś. Jedni rozmawiają o swoich studiach na Uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie, jednej z najstarszych uczelni w regionie, jak wyjaśnili nam nasi gospodarze w Lebus, inni opowiadają o polityce braci Kaczyńskich i o rozpadzie koalicji w Polsce. Czasem po polsku, lecz głównie po niemiecku. Miły wieczór, który kończy się u Caroline, członkini Instytutu, mieszkającej w przebudowanej fabryce mebli…
Tu pisze Frank J. (webmaster): Tam jesteśmy życzliwie przyjęci w domu Gunte Tietze, jak pokolenia ludzi przed nami. Nowi właściciele (Marten i Charlie) dalej szczęśliwie prowadzą politykę otwartych drzwi i każde odwiedziny zostają otwarcie przyjęte. Ta tradycja goszczenia ludzi z całego świata wzięła się ze zwyczaju dawnego pana domu, Eckerta Tietze, który jako nauczyciel łaciny i sztuki zapraszał do swojego domu uczennice i uczniów. Nie usłyszałoby się prawdopodobnie takich i innych opowieści, jeśli nie dałoby się sobie czasu na porozmawianie z ludźmi - to odróżnia pracę Charlotte z jednej strony od rowerowego urlopu, a z drugiej strony od projektu sportowego. Rozmawianie z ludźmi oznacza dla Charlotte za każdym razem również opowiadanie własnych historii przy nowych, nastawianie się każdego wieczoru na nowych ludzi i przy tym zawsze przyjaźnie. Imponujące! Wtedy dają się cofnąć do początku nietypowe momenty odpoczynku, jak lakierowanie paznokci i ostatecznie zmywanie lakieru produktami, których tutaj nie nie nazwę…
Tu pisze Frank J. (webmaster): Po tym, jak w drodze powrotnej podążamy do Finkenheerd, tym razem według rady sprzedawczyni z Normy, przejeżdżamy przez las, szukając telefonu stacjonarnego, jaki też wtedy znajdujemy w sklepie rybnym Schneider. Stąd Charlotte prowadziła telefoniczny wywiad-maraton, przerwany pyszną rybą (bez ości) i redagowaniem materiałów Veloblogu. Droga z Finkenheerd do Frankfurtu prowadzi przez góry Lossower Berge, których podejście nie jest tak złe, jak się wydawało, i które przez piękny objazd (!) są bardziej niż wyważone. Przejazd z Frankfurtu prowadzi przez komentarze ludności („Patrz, mamusia ma więcej bagażu od tatusia”) i prawdopodobnie pierwszy raz dano Charlotte więcej lat, niż ma. Droga z Frankfurtu do Lebus układa się trudniej, niż można było przewidzieć. Z jednej strony dzięki słabemu oznakowaniu (jakie przezwyciężyliśmy z pomocą czarującego tubylca, który specjalnie przedłużył sobie wieczorny spacer, aby nam pokazać drogę) i z drugiej strony dzięki brakującej alternatywie: lokalna droga do Lebus jest zamknięta, bo (tada!) równolegle do ulicy budowana jest droga dla rowerów. A ponieważ finansowana jest ze środków UE, prace budowlane przeciągają się trochę w czasie i też dłużej, niż potrzeba.
Tu pisze Frank J. (webmaster): Po tym, jak Charlotte odebrała mnie absolutnie punktualnie z dworca w Finkenheerd, odpoczęliśmy sobie po trudach przy lodach: być punktualnie lub spostrzec, że uwaga na wagonie pociągu regionalnego „przewóz rowerów może być ograniczony”, niekoniecznie odnosi się do liczby rowerów, lecz raczej do tego, iż ograniczenie możliwe jest z powodu zbyt wąskich drzwi dla rowerów wyposażonych w bagaż. W pobliżu Brieskov-Finkenheerd znajdują się dwa zalewy, które są połączone ze sobą kanałem. Kierujemy się zgodnie z poleceniem straży pożarnej najpierw na turystycznie bardzo dobrze udostępnione jezioro Helenesee. Po krótkiej jeździe na plac kempingowy precyzujemy alternatywę. Decydujemy jednak, że plac kempingowy, a tym samym i zalew jest ogrodzony płotem z zamkniętą bramą. Nie jesteśmy pierwsi uradowani z tego powodu, toteż ogrodzenie ma tu i ówdzie wygięcia, przez które możemy przecisnąć nasze rowery. Po torturach przez piaszczysty odcinek docieramy nad jezioro Katjasee, wynagrodzeni spokojem, przejrzystą, zimną wodą, pięknym zachodem słońca i komarami. Podczas gdy Charlotte jeszcze pracuje i udziela wywiadu dla Märkische Oderzeitung, ja mogę pływać i dziwić w wodzie naszych sąsiadów przy ognisku. Ponieważ obawiamy się nadejścia burzy na pogodnym nieboskłonie, rozkładamy „namiot” dla naszego bagażu i dla nas, aby się schronić przed deszczem, choć wynik nadejścia burzy może być „albo albo”. Przy tym pojawiło się pytanie: „Czy w Niemczech wolno nocować nad jeziorem w śpiworach bez namiotu?” Przypuszczalnie nie da się na to odpowiedzieć w odniesieniu do landu, czy jeziora, ale jeśli ktoś się na tym zna, komentarz nas ucieszy.
A teraz najkrótszy jak dotąd wpis na Veloblogu, by dalej sztafetę przekazać Frankowi, webmasterowi Veloblogu. Frank przybył, ażeby mi pomóc w przygotowaniach do drugiego dnia spotkań w sobotę we Frankfurcie nad Odrą – Słubice. Z tego miejsca pozwalam sobie opowiedzieć kolegom dziennikarzom historie, jakie mi zostały opowiedziane dla Veloblogu. To wszystko zawarte jest w naszym przeglądzie prasowym, w którym, dzięki relacjom Franka, można śledzić podróż. Podwójnie więcej materiału do poczytania dla wszystkich pasjonatów Veloblogu.
Nadszedł czas pożegnać się z Peterem i jego cudownym ogrodem. Po spotkaniu z Märkischen Oderzeitung pakuję swoje rzeczy i udaję się dalej w drogę, pełna wdzięczności mojemu gospodarzowi, który właśnie przy tym był i uruchomił swoją pralkę, aby odświeżyć moją minimalistyczną garderobę! Zostało akurat jeszcze trochę czasu, żeby przejechać się do sąsiedniej wioski Aurith. Restauracja „Zur alten Fähre“ („Do starego promu”) jest zamknięta. Szkoda, zdaje się, że można by tutaj porozmawiać o projekcie mostu albo promu na Odrze w kierunku sąsiedniej gminy Urad. Kilka metrów dalej, bezpośrednio przed nasypem wzdłuż Odry, ogromny szyld na drodze rowerowej oznajmia coś zupełnie innego: nie żaden most, tylko prom, aby chronić przyrodę. Początek jest zrobiony. Wszyscy więc przybędą w sobotę do Frankfurtu nad Odrą - Słubice na nasz drugi dzień spotkań: o godzinie 20-ej dziennikarka Tina Veihelmann odczyta fragmenty swojej książki „Aurith – Urad, zwei Dörfer an der Oder“, ukazującej codzienność obydwu granicznych miast, dwóch światów – obcego i jednocześnie podobnego. |