Wielu z tych, którzy śledzą przygody i ewolucję Veloblogu, pytało, czy mogliby przebyć część drogi razem ze mną. Lecz by móc usłyszeć piękne opowieści i rzeczywiście poznać ludzi spotkanych na drodze, uznałam za rozsądne “podróżowanie samotnie”, a nie jako część grupy, żyjącej własną dynamiką. Pomimo tego, wszyscy którzy mają na to ochotę, będą mogli mi już niedługo towarzyszyć przez część trasy. Ta część podróży rozpocznie się w Stettin, po dniu spotkań (25. sierpnia w Brama Jazz Cafe) i doprowadzi nas do ujścia Odry do Morza Bałtyckiego (Świnoujście/Swinemünde). To około 80-ciu kilometrów, które pokonamy na piechotę w ciągu 5 dni (między 26-31. sierpnia). Nie będzie to wycieczka grupowa zorganizowana od A do Z, lecz raczej miła, samoorganizująca się włóczęga pod znakiem wymiany i przyjemności czerpanej z dzielenia się. Bez przymusu, czy też sportowych wyzwań. Jeśli macie sugestie, propozycje na temat tego, co moglibyśmy robić i zobaczyć po drodze, jak również wskazówki, gdzie moglibyśmy przenocować, piszcie na adres: presse@veloblog.eu Będę szczęśliwa, mogąc dzielić tę część trasy z fanami Veloblogu, z każdym, kto chciałby poznać region i zakończyć tę przygodę nową formą spotkania. Więcej informacji na stronie. Nie zapomnijcie o możliwości korzystania z forum, by znaleźć osoby jadące samochodem, chętne dzielić namiot, i by omawiać szczegóły. Do zobaczenia wkrótce!?
Steki i kiełbaski krążą w tę i z powrotem na grillu dyrygowanym przez Matthiasa: wygląda to na charakterystyczne niemieckie grillowanie, z sałatką z makaronem, z ketchupem, piwem oraz dobrą atmosferą. Zaproszono również sąsiadów, siostrę Matthiasa i jej męża. Paweł, polski fotograf napotkany w Görlitz, przyłączył się w końcu do rozweselonego towarzystwa, by odpocząć w drodze stopem do Heiligendamm. Państwo Manthe są naprawdę otwarci i spontaniczni: znów są wspaniałymi gospodarzami. Jeszcze chwila śmiechu na tarasie, która wzmocni mięśnie na kolejny etap podróży i zapełni głowę przyjemnymi wspomnieniami… pomimo kieliszków ouzo, które piję podczas całego wieczoru… na zmianę z kieliszkami wódki! Resztę odkryjecie oglądając zdjęcia…
Uwielbiam dostawać paczki… ale tym razem jestem zaskoczona! Ciągle powtarzam kolegom dziennikarzom, że pedałuję sama, by lepiej poznać napotkanych po drodze rozmówców, ale że za Veloblogiem kryje się zespół około trzydziestu osób, niezbędnych dla powodzenia projektu. Pomiędzy nimi Frank … webmaster o wielorakich dodatkowych kompetencjach: ale tego aż nie oczekiwałam, listonosz przyniósł paczkę do rodziny Manthe… ”dla Charlotte Noblet”. Paczka pachnie proszkiem do prania, zawiera rękawiczki i mapy zagubione pomiędzy zawartością paczki, dostaję zapas pomarańczowych gumek do włosów, a nawet w kolorach tęczy oraz bardzo lekki ręcznik, tak przydatny po miesiącu tułaczki… To także jedna z przyjemnych niespodzianek Veloblogu: wspaniała praca zespołowa i niezapomniane chwile! Tak, jak właśnie nadejście paczki!
W ogrodzie muzeum znajduje się niewielki warsztat, gdzie można spróbować nawijać liście tytoniu przeznaczone do wyschnięcia. Dziś odbywa się święto kwitnącego tytoniu („Tabakblütenfest”). Pracownica muzeum odpowiada na nasze pytania. Pochodzi z Gawot, sąsiedniej wsi, a jej rodzina pracowała w przy uprawach tytoniu. Sadzenie, suszenie, segregacja suchych liści: ta pani potrafiła odpowiedzieć na wszelakie pytania! Szkoda, że jest zatrudniona na umowie pomagającej bezrobotnym na ponowny kontakt z pracą, która jest bardzo kiepsko płatna… ponieważ kompetencje i chęć dzielenia się wiedzą ta pani posiada! Ale znów Veloblog musi się spieszyć: Matthias zorganizował wywiad z dziennikarzem z Märkische Oderzeitung, czeka również cotygodniowy telefon do RFI. Może w ten sposób zachęcę jeszcze parę osób do przyjazdu do Szczecina na „dzień spotkań” w sobotę, 25 sierpnia? Lub do wędrówki wzdłuż granicy aż do Morza Bałtyckiego między Ogromnie dziękuję za zdjęcia dla 80Studio!
Jaki świat jest mały! Kogo spotykam z polskiej strony? Matthiasa, który przyjechał rowerem kupić kilka paczek papierosów… ponowne spotkanie zapewnione! W Schwedt mam już kontakt i jest do dobry kontakt: rodzina Manthe, która gościła latem 2005 roku moją młodszą siostrę, i która we wzorowy sposób pokazała mi już region. Widziałam już wioski Klein Ziethen i Gross Ziethen zasiedlone przed hugenotów wypędzonych z Francji przez Edykt Nantejski (1635), muzeum parku narodowego „Unteres Odertal” w Griewen, gdzie między innymi można się dowiedzieć, na czym polega system regulacji poziomu Odry. No i oczywiście, miasto Schwedt, z wieżą ciśnień zamienioną w hotel, „wioskę Gallów” z ekranami dźwiękoszczelnymi, które chronią nie przed Rzymianami, lecz przed hałasem samochodów oraz kompleks petrochemiczny, jeden z głównych pracodawców w regionie, nawet jeśli jego złote lata już minęły. Rodzina Manthe opowiada mi o latach sześćdziesiątych, o parach, które przyjeżdżały do pracy w Schwedt, w tamtych czasach mieście nowoczesnym, z mieszkaniami o dobrym standardzie. Dziś, po restrukturyzacji i racjonalizacji przedsiębiorstw, brakuje tu miejsc pracy. Mieszkańcy muszą szukać jej gdzie indziej i budynki stopniowo pustoszeją. Niektóre bloki zostały zrównane z ziemią, jak w leżącym bardziej na południe Eisenhüttenstadt. Jednak, o dziwo, część bloków została przebudowana, jak na przykład na ulicy „am Waldrand”, gdzie wysokie bloki zostały sprytnie okrojone i zamienione w małe kompleksy zabudowań, niższych i węższych, podobnych do szeregowców. Miasto robi wszystko, by znów przyciągać, ale jak mówi Matthias, nie bez wyrzeczeń. A to nie zawsze jest łatwe. Nieważne, dobra atmosfera zapewniona, i jeszcze raz, rodzina Manthe zaprasza mnie do greckiej restauracji. Innej niż poprzednim razem. Dobry powód do spekulacji na temat greckiej mniejszości w Schwedt, popijając Ouzo!
Pada deszcz, leje jak z cebra… drobna wzmianka o warunkach pogodowych: na szczęście nie mam żadnych spotkań, więc mogę robić przerwy, by schronić się tu czy tam przed kaprysami pogody. Czyżby zmiana klimatu? Nie przerywając pisania Veloblogu, chowając się pod parasolką, powoli ale zdecydowanie zbliżam się do Krajnika Dolnego. Na drugiej stronie Odry jest przejście graniczne prowadzące do Schwedt. Tym razem mieszkanie proponuje mi burmistrz miasta. Posiłek także: smażoną rybę złowioną w Odrze. Do rodziny przyjechali w odwiedziny znajomi z Gdańska. Ale miejsce tam się zawsze znajdzie! Herbatę podano w ogrodzie. Rozmawiamy o łowieniu ryb i gospodarce miasta, o targu i sklepach. Już nie jest tak, jak na początku lat 90-tych, po zjednoczeniu Niemiec, gdy ceny się rzeczywiście od siebie różniły. Polacy przyjeżdżali sprzedawać aż po brzegi Odry, rozkładając zwykłe stoliki w szczerym polu. Również Niemcy przyjeżdżali. Stoiska były wszędzie. Aż do sąsiedniego wzgórza. Trudno to sobie wyobrazić. Teraz handel się zinstytucjonalizował. Jedni wyjechali, inni pootwierali swoje sklepy. Jak wszędzie, sprzedawane są papierosy, śmieszne soki owocowe i alkohol. Ale dzięki moim gospodarzom, zaczynam być mniej sceptyczna na widok fluorescencyjnych znaków. Dziwnie, wszystko to nabiera ludzkiej twarzy. Nawet sympatycznie. A obserwując to wszystko ze szczytu wzgórza, z którego stoiska już zniknęły, i patrząc przez pożyczoną od rodziny burmistrza lornetkę na przejście graniczne i na Schwedt, niemieckie sąsiednie miasto, prawie zapomniałam o szarej ekonomicznej rzeczywistości regionu. Polacy wiedzą jak tego dokonać!
Prawie pięć kilometrów od granicy odkrywam urok miasteczka leżącego nad Cedynią. To mieszanka starych budynków z mieszkaniami socjalnymi położonymi wśród przyrody. Centrum miasteczka jest bardzo ożywione, a handlu tu nie brakuje. Sądzę, że znaki napisane w języku Goethego, przyciągają tu wielu Niemców, i że być może korzystają oni z usług górującego nad miasteczkiem luksusowego hotelu z restauracją, znajdującego się w starym klasztorze cystersów. „Właściciel kupił go w 1997, a otwarto go pod koniec 2005, gdy prace remontowe zostały zakończone.“ Historię miejsca opwiada mi Radosław Altheim, menedżer i szef. Powstanie klasztoru datowane jest na XIII w. Klasztor cystersów, gdzie zakonnicy żyli tu aż do 1555 utrzymany jest w stylu średniowiecznym i wydaje się, jakby okna refektarza stały się recepcją, a piaskowe bramy częścią restauracji. Niestety całość kilkakrotnie strawiły pożary. Kościół, studnia i stajnie zniknęły, jedynie resztki murów świadczą o ich dawnym istnieniu. Jeszcze nie przeprowadziliśmy badań archeologicznych, ale z pewnością ziemia kryje w sobie wiele przeróżnych skarbów.“ Wszędzie można odkrywać ślady przeszłości. Na piętrach, w dawnych klasztornych pomieszczeniach, znajdują się gustownie urządzone pokoje i apartamenty do wynajęcia. „Nasi klienci to przede wszystkim Niemcy i Holendrzy“, mówi Radosław, dodając, że ceny są takie, jak w Niemczech. „Salon jest stale wynajęty na konferencje lub śluby.“ Oprawa jest cudowna a dodatkowo oferowane są przeróżne usługi: internet, klimatyzacja, jak również sauna. Coś, by móc zakosztować skromnego smaku dawnego klasztornego życia lub zwyczajnie napić się kawy, korzystając z panoramicznego widoku i jednocześnie pozwalając sobie na opowieści o historii tego miejsca.
Wyobraźcie sobie małą miejscowość nad brzegiem Odry, stare budynki, trochę młodzieży na ulicach i sklep. Sklep, gdzie być może ktoś mógłby mi powiedzieć, gdzie tu mogę znaleźć schronienie na nadchodzącą noc, która zapowiada się na deszczową. Liczne osoby napotkane w czasie drogi pytały mnie jak daję sobie radę w Polsce, jak się porozumiewam z ludźmi, skoro nie mówię po polsku, etc. etc. Chciałabym zupełnie zwyczajnie opisać sklep. Częste są tu małe sklepiki, w których można się zaopatrzyć zarówno w artykuły spożywcze, jak również kupić pastę do butów lub pastę do zębów, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ale uwaga, nie liczcie na spacery między regałami, nie: trzeba złożyć zamówienie osobie za kasą, to ona będzie was obsługiwała. A więc jeśli spaghetti nie nazywa się spaghetti… trzeba się wyluzować! Dzięki uśmiechowi i bogatej mimice mam kolację na dzisiejszy wieczór zapewnioną. Inna klientka z miasteczka bierze mnie pod swoje skrzydło: znajdziemy pokój na noc. Nie ma problemu, ona zna urok bycia włóczęgą na rowerze. W swej młodości także jeździła po drogach Szwajcarii, Niemiec i Austrii. Za pomocą wszystkich języków i wszystkich możliwych min, albo się dogadujemy, albo i też nie. Następnie dojeżdżamy do dawnej siedziby lokalnego władcy. Ładny budynek w trakcie renowacji. Stajnie przerobiono na pokoje. Po właściciela należy zadzwonić, by przyjechał otworzyć nam drzwi. Nie ma sieci. Pytamy sąsiadów: nie mają telefonu. Bez paniki: pani na rowerze szuka swojego telefonu komórkowego i pozwala mi uciąć pogawędkę z sąsiadami. Urocze: rozmawiamy o Veloblogu i rodzicach, do których może trzeba by było zadzwonić, żeby się nie martwili, lasy w Polsce są przecież takie duże. Powtórka, gdy przyjeżdża właściciel ze swoją rodziną. Otwieram drzwi znalezionego dachu nad głową na nadchodzącą noc w samym środku gospodarstwa odkupionego pięć lat temu, które jest na najlepszej drodze ku temu, by stać się miłym postojem dla przejezdnych turystów. Tu są małe papugi, tam pawie lub wietnamskie świnie (oswojone… oczywiście w zagrodzie), mały staw i słup oznajmiający granicę państwa. Właściciel gospodarstwa demonstruje mi swój zgromadzony w szopie zbiór antyków i daje mi radę na noc: dobrze zamknąć drzwi na klucz, nikomu nie otwierać, etc. Oczywiście: ale mimo wszystko, mała ścieżka wzdłuż Odry… i kościół na tle różowego nieba… Wielu mogłoby zapytać, co można w ogóle robić w takiej norze, ale zapewniam was, wszystko po to, by spędzić tu miły wieczór!
Właśnie skończyłam posiłek na świeżym powietrzu w pobliżu mostu kolejowego nad Odrą, gdzie wielu ma nadzieję na przywrócenie go do swojej funkcji. To odkrycie z Hohenwutzen. Na głównej drodze małego miasteczka widać samochody wracające z naprawy, od fryzjera i z targu. Wszystkie te miejsca położone są po polskiej stronie. Widać wiele tablic rejestracyjnych z Berlina: znajdujemy się w miejscu, w którym Polska geograficznie jest najbliżej stolicy Niemiec. „Wszyscy tędy tylko przejeżdżają. Prócz kilku rowerzystów latem, u nas wszystko zamiera“, opowiada kierownik supermarketu po niemieckiej stronie. Jego interes nie miałby szans na przetrwanie, gdyby nie bliskość do bankomatu. Dodając, że w każdej rodzinie mogłabym doliczyć się przynajmniej jednej osoby pobierającej zasiłek socjalny (Hartz IV). Dzięki mojemu rowerowi mogę minąć około trzydziestu samochodów ustawionych w kolejce przed przejściem granicznym i „podziwiać“ Berliner Center. Wszystko jest po niemiecku. Począwszy od „darmowego i strzeżonego parkingu “ po warsztat samochodowy „z niemieckim personelem“. Tutaj są klienci, a tam ich sprzedawcy. Między dwoma miasteczkami w pięknej okolicy, lecz blisko granicy. Zastanawiam się nad zmianami tego rynku po tym, jak Polska wejdzie do struktur Shengen na początku przyszłego roku…
Wpływ niewielkiego teatru z Zollbrücke na regionalną gospodarkę widoczny jest już u sąsiadów. Hodowla kóz państwa Rubin odnotowuje najlepsze wyniki w interesach w czasie tych dni, kiedy odbywają się przedstawienia. Opowiada mi Michael Rubin, szef przedsiębiorstwa, które zdobyło rozgłos już dziewięć lat temu. „Wtedy nie miałem pracy, trzeba było wypróbować coś nowego, dlaczego więc nie kozy. Pojechaliśmy do Czech, by poszukać ponad sześćdziesiąt szlachetnie białych kóz”, opowiada pan Rubin. Wspomina formalności związane z importem bydła w czasach, gdy Republika Czeska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej. Ale Unia również miała swoje słabości. Konieczność znakowania bydła na uszach, co powoduje więcej zakażeń i subwencje bioenergii, która znacznie zwiększa cenę zboża i tym samym podnosi cenę pokarmu dla bydła. „Stale kalkulujemy“, mówi pan Rubin. Poruszając temat dotąd zupełnie mi obcy: „Jesteśmy za rozmnażaniem przez parowanie a nie sztuczne zapłodnienie, powodujące tylko dodatkowe koszty. Nie tylko trzeba karmić kozy, ale także podział młodych na samców i samice zależy od przypadku, co wpływa na produkcję mleka.“ Także inne decyzje stawiają nas przed wyborem między tym, czy pozwolić młodym po urodzeniu ssać mleko matki tak długo jak to możliwe, aby były silniejsze, czy też odstawić je od piersi tak szybko, jak to tylko możliwe, by w ten sposób zapewnić największą wydajność produkcji mleka. „Żaden dzień nie jest taki sam“, zwierza się pan Rubin, oprowadzając mnie po oborze i sklepie, w którym sprzedawane są regionalne produkty, przechodząc przez pomieszczenie, gdzie doi się mleko. To prawdziwe zarządzanie! Warunki meteorologiczne, zmiany temperatury w ostatnim czasie nie są sprzyjające: kozy sprawiają wrażenie niespokojnych i produkują mniej mleka niż zazwyczaj. Średnio 2,5 l zamiast 3,5 l. Jeśli klimat się zmieni, goście rodziny Rubin mogą nie mieć okazji skosztować do śniadania produktów z fermy: sera, mleka i salami, ani też napić się szklanki koziego mleka zwiedzając fermę… |