Archiwum dla ‘Klasztor Sankt Marienthal, Ostritz, PONTES, euroregion’ kategorii

Przy śniadaniu, podczas dyskusji o dzisiejszym szkolnictwie, które teraz jest o wiele mniej przyciągające niż za czasów NRD, zarówno dla dzieci jak i ich mam, opowiedziała mi pani Raasch o projekcie transgranicznym „Bez granic – ohne Grenzen“. „Robią wiele rzeczy z Polakami. Rozwijają również wiele młodzieżowych projektów.“

„Bez Granic – ohne Grenzen“ przedstawia się w ten sposób: jest to projekt mający na celu rozwinięcie współpracy między niemieckimi i polskimi gminami w regionie nadodrzańskim, aby wzmocnić tożsamość kulturową i więzi gospodarcze ze szczególnym naciskiem na turystykę. To było w 2004 r. Od tej pory inicjatywa nosi nazwę „Eurodistrict Oderland-Nadodrze“ (EDON) i otrzymał wsparcie Brukseli w ramach europejskiego programu INTERact pod nazwą „Border crossing“. Pan Pfeil, koordynatorka programu Border Crossing, wyjaśnia mi, że inicjatywa przygotowuje się na to, by stać się europejskim ugrupowaniem do terytorialnej współpracy. Ale to i tak nie jest istotne. Tu wszyscy ciągle mówią o „Bez Granic“. Kierunek działalności pozostaje ciągle ten sam: 25 niemieckich i polskich gmin leżących na terenie 4300 km² współpracuje ze sobą, by walczyć z wysokim poziomem bezrobocia, brakiem infrastruktury i wyludnieniem regionu, oraz by rozwijać potencjał turystyczny i gospodarczy regionu położonego między Berlinem, Szczecinem a Poznaniem. „Nasz symbol zaczyna być rozpoznawalny“ mówi mi pan Pfeil, wskazując na „Syrenę Odrzańską – Odernixe“. Ten znak nie jest mi obcy: wyznacza on trasy rowerowe wzdłuż Odry…

Z sąsiedniego biura uzupełnia pan Skor, prezydent tego towarzystwa: „Nasze struktury są różnorodne. Mamy statut towarzystwa, współpracy między komunami i przedsiębiorstwami handlowymi. Pozwala to nam działać na wielu płaszczyznach i mieć nadzieję na osiągnięcie naszego celu, to znaczy aby do 2013 region nie musiał być wspierany z zewnątrz.“ Według niego region nadodrzański jest dla ludzi, zwłaszcza od czasów powodzi w 1997. „Postanowiliśmy postawić na turystykę, jako punkt ciężkości we współpracy z Polakami. Tu, w regionie, zauważalne jest zainteresowanie tą branżą i dzięki temu łatwiej jest budować mosty ekonomiczne łączące obie strony Odry. Pierwszy krok na długiej drodze pana Skor, który tłumaczy, że międzykulturowa praca nie zawsze jest łatwa, ponieważ każdy zachowuje się według własnych schematów kulturowych.

Jakkolwiek by nie było, powstają inicjatywy ożywiające region nadodrzański i takie, dzięki którym powstają miejsca pracy - z perspektywą, by połączyć ze sobą istniejące projekty. Znów pokazano mi książkę kucharską „Oder Culinarium“ (ISBN 978-3-930745-02-9 ; Editions Edisohn 2007). Miałam już okazję przejrzeć jej egzemplarz w kawiarni w Groß Neuendorf, gdzie pani Rindfleisch wyjaśniła mi, że są to przepisy oparte na bazie regionalnych składników. Smacznego?



Juliane, która w przyszłym tygodniu będzie tłumaczyć Veloblog z francuskiego na niemiecki, opowiedziała mi o kawiarni kobiet w Groß Neuendorf, prowadzonej przez panią Rindfleisch, którą koniecznie trzeba poznać. Miałam szczęście, bo przewodnicząca tego stowarzyszenia właśnie opróżniała skrzynkę na listy, gdy ja zsiadałam z mojego roweru… W ten sposób przy kawie i smacznym cieście dowiaduję się o tym, jak zaczęła się ta przygoda.

Po zjednoczeniu rolnictwo okazało się w regionie niezbyt rentowne, a kobiety jako pierwsze traciły pracę, zwłaszcza te „powyżej czterdziestki“, jak tłumaczy pani Rindfleisch, która sama pracowała w przetwórni buraków cukrowych, znajdującej się w tej wiosce. „W tym wieku trudno jest opuścić swe tereny i znów zaczynać od zera. Myśleliśmy, co można zrobić w tym miejscu i zdecydowaliśmy postawić na turystykę.“ W 1994 pani Rindfleisch wybrana została burmistrzem miasta Groß Neuendorf. Stało się to powodem, aby potraktować rozwój gminy jeszcze poważniej. Jeszcze w tym samym roku odkupuje z miasta restaurację, pustą już od kilku lat. Rozpoczynają się prace remontowe, a środki pochodzące z powodzi z 1997 są dodatkowym wsparciem: w 1998 zostaje otwarta kawiarnia. Po pierwszych latach pracy jako ochotnicy, obecnie w stowarzyszeniu zatrudnionych jest sześć kobiet. Operacja się powiodła: bezrobotne kobiety zorganizowały sobie miejsce pracy w regionie, a kawiarnia ciągle zyskuje na popularności.

Ale na tym nie koniec pracy pani Rindfleisch i jej współpracownic. Otwarta zostaje biblioteka z myślą o młodzieży, która nie zawsze może zafundować sobie dostęp do internetu lub szkolnych podręczników. „Jest to praca po części socjalna. Przykładowo dostarczamy posiłki pięćdziesięciu osobom w starszym wieku, mieszkającym w odległości do 70 km, w często w odległych miejscach, gdzie żaden zakład nie zatroszczyłby się o nich.“

Ale historia kawiarni kobiet z Groß Neuendorf pokazuje nie tylko, jak kobiety byłej NRD biorą po zjednoczeniu swój los we własne ręce. Kawiarnia postrzegana jest jako aktor w regionie Oderbruch. „Organizujemy spotkania niemieckich i polskich artystów, jak również imprezy tematyczne z zamiarem, by traktowano ten region jako całość“, tłumaczy mi przewodnicząca tego wielofunkcyjnego towarzystwa. Niemcy i Polacy regionu bardzo interesowali się tematami zeszłego roku: „300-letnie sąsiedztwo a problem przesiedleń ludności“. „Tegoroczna wystawa, dziesięć lat po wylaniu Odry, również cieszyła się powodzeniem.“ Już dziś ta mała ekipa planuje jesienią kolejną wystawę na ponadgraniczny temat: „Dziecięcy żołnierze podczas drugiej wojny światowej“.

Pani Rindfleisch przyznaje mi z małym uśmiechem, że gdyby wiedziała, ile energii będzie kosztować ją ta kawiarnia, być może wcale nie podjęłaby się tej przygody! I po cichu dodaje, że szuka nowych pracowników, może nieco młodszych, którzy przejęliby pałeczkę.



Gdy opowiedziałam o Veloblogu pani Raasch, kelnerce w kawiarni w Groß Neuendorf, zaproponowała, że mnie przenocuje dzisiejszej nocy. Spotkamy się w Neulewin, piętnaście kilometrów na północ z Groß Neuendorf. Mam jeszcze trochę czasu, by pospacerować i zwiedzić tę małą mieścinę liczącą ok. 400 mieszkańców. Prowadzą mnie znaki drogowe wiodące na żydowski cmentarz tuż obok małej synagogi. Groß Neuendorf postawił na działalność turystyczną i ułatwia dostęp do potencjalnie interesujących miejsc. Przy starym porcie mieszkaniec miasteczka o siwych włosach tłumaczy mi żywot spichlerzy na zboże, dziś służących jako hotel. Dawniej barki pływały po Odrze i przeładowywały towar w porcie: zboża, buraki cukrowe, warzywa, etc. Od 1911 do 1971 część towaru transportowano do terenów Oderbruch w okolicach dawnych rozlewisk Odry za pomocą małej kolejki torowej. Potem górę wziął ruch drogowy, a kolejka torowa pozostała jedynie pamiątką.
Kolejka docierała również do Neulewin. Czekając na powrót z pracy mojej gospodyni, zwiedzam miasteczko. Wzdłuż całej drogi ukazuje swą ciekawą strukturę: na środku jest olbrzymia ulica z małymi uprawnymi ogródkami. Liczne domy oparte na drewnianej konstrukcji nawiązują zapewne do dawnej regionalnej architektury. Spotkanie z dziennikarką gazety „Merkische Oderzeitung“ jeszcze bardziej dodaje uroku temu wieczorowi. Gdy słońce zaczyna chować się za horyzontem, wracam do pani Raasch.
Jeszcze nie wróciła z pracy, więc zmuszona jestem wyjaśnić jej mężowi i jego znajomemu, skąd się tu wzięłam i co tu robię. Najpierw nieco zaskoczeni tą wizytą, zapraszają mnie, bym dołączyła do nich i podziwiała spokój tego miejsca przy małym piwku. Rozmowa nabiera tempa.
Rozmawiamy o regionie Oderbruch, regionie osuszonych bagien przed ponad 200 laty z rozkazu „starego Fritza“ lub Fryderyka II, ówczesnego króla. “Stary Fritz postanowił przenieść Odrę ze swojego koryta kilkanaście kilometrów na wschód“, tłumaczy mi pan Raasch. „Podobno powiedział, że to jedyny raz, gdy udało mu się zdobyć nowe tereny bez strat w ludziach.” Teraz rozumiem, dlaczego brzeg Odry jest dziś taki płaski i równy, i dlaczego jakość tych ziem jest tak dobra, oraz mogę wytłumaczyć sobie nazwę „starej Odry“, która przepływa przez Neulewin.
„W naszym mieście masz naturę i spokój, okolica jest cudowna, ale za to musisz jechać do pracy dość daleko, a jeśli zostaniesz w okolicy, zarabiasz bardzo niewiele“. Jeden znajomy pracuje w budownictwie, konstruując nową linię metra, która przechodzi pod Bramą Brandenburską w Berlinie, drugi jest stolarzem w sąsiedniej wiosce. Rolnictwo, uprawa warzyw, która była powodem nazywania niegdyś okolicy „ogrodem Berlina“, należą do przeszłości. Spółdzielnie rolnicze, rodem z NRD, przekształcono w prywatne firmy, mimo to dobre lata już minęły. „Mamy niemało artystów, którzy się tu osiedlają. Przede wszystkim z Berlina. Odnawiają stare domostwa i przyjeżdżają w poszukiwaniu inspiracji.“ Powoli czuję, że region otwiera się na przejezdnych turystów. Pracownia tu, kawiarnia tam.



Gdy zdecydowałam, by część trasy pokonać drogą wodną, zaopiekował się mną Andre Schneider, rybak i bratanek rodziny Schneiderów, dzierżawca zakładu rybnego w Finkenheerd, gdzie Veloblog robił postój w zeszłym tygodniu, nieco od nas na południe. Tłumaczy mi, że dziś utrzymanie z rybołówstwa jest już niemożliwe. Wprawdzie zdobył odpowiednie wykształcenie do wykonywania zawodu, lecz swą przyszłość wiąże raczej z trasą rowerową wzdłuż Odry i Nysy.
Niedaleko od przejścia granicznego państwo Schneider sprzedają ryby złowione w Odrze i w Kuhbrücke. Kilka kilometrów na północ prowadzą pensjonat zaraz przy wale. „Na utrzymanie zarabiamy raczej z turystyki niż z rybołówstwa“, mówi Andre pokazując pokoje oraz salę z kuchnią, gdzie turyści mogą się zatrzymać. Schneiderowie oferują również spływ kanadyjką lub statkiem po Odrze, chętnie opowiadając o regionie zainteresowanym spływem. „Czekamy na otwarcie granicy, by móc rozszerzyć naszą działalność na Polskę.“
Andre poświęca swój poranek, by wiosłować razem ze mną. Mała flaga w kolorach Niemiec powiewa na kanadyjce. „To obowiązek“, mówi mi, dodając, że przed zjednoczeniem Niemiec, ruch na Odrze w ogóle nie był dozwolony. „W chwili obecnej możemy pływać po Odrze. By pływać po Warcie i głębiej w Polsce, trzeba by było wypełnić mnóstwo formularzy. Czekamy na otwarcie granicy w przyszłym roku, by się rozwinąć.“
Tak samo jest z łowieniem. Przepisy różnią się po obu stronach rzeki. Polacy, podobnie jak Niemcy, muszą posiadać pozwolenie na połów w kraju, w którym łowią. Podczas gdy ci pierwsi mogą dojechać samochodami aż do brzegu rzeki, ci drudzy muszą zatrzymać się co najmniej 500 metrów od brzegu i cały swój sprzęt nieść ze sobą. Co innego wytłumaczy większą ilość rybaków po polskiej stronie niż po niemieckiej?
Dryfujemy na wysokość Genschmar, gdzie spotykamy szwagra Andre, który przywiózł rower i bagaż na przyczepie. To naprawdę cudownie, że mogę kontynuować moją trasę rowerową po tym miłym dniu spędzonym w towarzystwie Andre.



Razem z Iloną i Hansem-Joachimem odkrywam historię miasta dzięki temu, że miejski dom kultury „Kulturhaus“ w Küstrin-Kietz umożliwił nam zwiedzanie poza regularnymi godzinami otwarcia – we wtorki od 13:00 do 17:00 i czwartki od 8:00 do 14:00.
Ruiny porośnięte roślinnością, które widzieliśmy już jadąc rowerami z Hansem-Joachimem po polskiej stronie, wiele o sobie mówią: margrabia Johann von Brandenburg założył tu w XVI w. swą rezydencję, otaczając zamek 8-metrowymi murami obronnymi i bunkrami. Miasto, wpierw garnizonowe Hohenzollernów (1630), później neleżące do państwa (1860) - nazywane tu „kolebką pruskiego milityrazmu“ - nie przetrwało drugiej wojny światowej na niemiecko-rosyjskim froncie. To stare, w dużej części zniszczone, miasto odbudowywane jest przy pomocy europejskich środków.
Podczas gdy Polacy próbują rozwinąć turystykę wokół historycznego, dziś nieistniejącego miasta, wydaje się jakby Niemcy nie podejmowali działań potrzebnych do wyremontowania koszar wzdłuż brzegu Odry. Koszar niemieckiej piechoty, zajętych później przez Rosjan. Hans-Joachim pamięta te czasy, gdy Rosjanie żyli w tych koszarach jak królowie, podczas gdy półki w Konsumie świeciły pustkami. Niemniej jednak stosunki z mieszkańcami były całkiem dobre. Wszystko zmieniło się wraz ze zjednoczeniem. Rosjanie opuścili te tereny, miasto odzyskało swą dawną nazwę w 1991 r. (Küstrin-Kiez a nie Kietz), która nawiązuje do początków jego istnienia, a w 1992 na nowo otwarte zostały mosty, między Niemcami a Polską, zarówno kolejowy jak i dla ruchu pieszego. „Budują jeszcze jeden most“ powiedział Hans-Joachim, „ale to i tak nic nie da, kolejki na granicy nie są już takie długie, a w przyszłym roku ma w ogóle nie być granicy.“ Potem pokazuje mi pozostałości drewnianego mostu, który niegdyś łączył obie strony. Zbyt dużo mostów tutaj, a za mało tam…



sierpnia
13
Przyporządkowane do (Klasztor Sankt Marienthal, Ostritz, PONTES, euroregion) neu 13.08.2007

Nadal w towarzystwie Hansa-Joachima, mojego tymczasowego gospodarza i znawcy swego regionu, odkrywam Kostrzyn i centrum historyczne miasta. Dziś strona polska.

Po przejściu granicy codzienny bazar dla Niemców - ten jednak jest zbyt drogi dla Hansa-Joachima, który woli inny targ, mniejszy, trochę dalej w głębi miasta. Wskazuje na hotel tuż obok przejścia granicznego, w którego budowie brał udział, mówiąc: „Polacy zwyczajnie przejęli cegły z ruin zamku. Tu szybko zabrano się za rekonstrukcję.“

Idziemy dalej ulicami miasta, zniszczonymi w 80% w wyniku drugiej wojny światowej. Mieszkania skromne, kilkupiętrowe, balkony zdobione łukami. Stare budynki sa rzadkością. Na chodnikach wózki dziecięce, włócząca się młodzież. Liczne dzieciaki bawią się na ulicy. Po tym, co usłyszałam w ostatnim czasie, że młodzi ludzie opuszczają ten region w poszukiwaniu pracy, dziwię się ilością tych wszystkich dzieci. Ale Hans-Joachim zna dopowiedź: “aborcja jest w Polsce zabroniona. Ludzie tu są bardzo katoliccy i bardzo praktykujący.“ Potwierdza, otwierając drzwi kościoła, gdzie wiele kobiet modli się klęcząc. W przeciwieństwie do tego prostytucja jest tolerowana. Domy publiczne otwarte całą dobę są tu na zawołanie.

Podczas gdy mijamy dworzec, Hans-Joachim tłumaczy mi, że tutaj także transport kolejowy odgrywał wielką rolę. „Ale dziś nie jest tak, jak dawniej. Polacy mają jeszcze mniej pieniędzy niż my, nawet z pracą jest podobnie: 20% bezrobotnych.“ Wie o czym mówi, bo żył w Polsce przez dziesięć lat. I tak to się zmieni z wejściem Polski do struktur z Shengen i otwraciem granicy… to jeszcze nic pewnego. Poczekamy - zobaczymy.



W końcu to osoba na Hartz IV (niemiecki odpowiednik zasiłku dla bezrobotnych), spotkana na pustych ulicach w Küstrin-Kietz, przyjęła mnie do siebie, po tym jak wszystkie pensjonaty w tej małej mieścinie były calkowicie zajęte, ostrzegajaąc mnie, że całe miasto będzie gadać. No i co z tego, jestem tu, w nowym świecie, w świecie Hansa-Joachima, który prędko przedstawia mnie swoim znajomym sąsiadom: Uwe i Ilonie.
Tu nie brakuje gościnności, lecz perspektyw. Uwe i Ilona są na bezrobotnym od ponad dziesięciu lat. Pracowali na kolei, jak wielu innych w tym rejonie. Ale po zjednoczeniu, gdy zapotrzebowanie na surowce przywożone z Rosji zmalało, kolejowy ruch towarami znacznie się zmniejszył, a przedsiębiorstwo kolejowe, przejęte przez zachodnią Deutsche Bahn, zostało zrestrukturyzowane. Od tego czasu panuje Harz IV. Czynsz jest opłacany, a ponadto otrzymuje się około 350 Euro. Nie jest łatwo.
Hans-Joachim jest również na Hartz IV. Murarz z zawodu nie wierzy już w to, że jeszcze kiedyś będzie pracował. W Niemczech nie znajdzie zatrudnienia, a w Polsce, pracując nawet w weekendy, nie zarobi na tyle, aby starczyło do końca miesiąca. Dla niego czasy budowy już minęły. Pozostali jedynie koledzy, Niemcy lub Polacy, by powspominać stare dobre czasy!
Bo dla Hansa-Joachima granica wydaje się być jedynie formalnością. Dziecko tej okolicy, dziś pięćdziesięciolatek, pracował, kochał i mieszkał po jednej, jak i po drugiej stronie Odry. Ten region zna jak własną kieszeń. I mimo wszystko zadowolony jest z tego, że może zajmować się kilkoma kurami, królikami oraz kawałkiem ogrodu, by polepszyć i wprowadzić w ruch swą codzienność, dobrze zakrapianą wraz z sąsiadami.
Teraz rozumiem niechęć do alkoholu osób napotkanych bardziej na południe. Pod przykrywką łagodzenia codzienności, w rzeczywistości usypia ducha i pochłania jednych lub drugich, a prawdziwa kryjąca się za kieliszkiem osoba uchodzi w zapomnienie.



To z góry pewne, uprzedzał mnie mój gospodarz z Forstu, który przyjechał na „dzień spotkań“, gdy opowiedziałam mu mój pomysł, by wsiąść do łodzi straży granicznej i aby wygodnie przepłynąć kawałek Odry. Niedziela, nie ma szefa, który by zadecydował. No dobrze. A pozostałe statki płynące z Eisenhüttenstadt aktualnie nie pływają, o czym powiadomiono mnie telefonicznie: zbyt niski poziom wody na Odrze. Ok… a więc pozostaje mi trzydziestokilometrowy kawałek do przejechania rowerem.

Okazja, by wykorzystać mapy Inicjatywy Roboczej Letschin e.V. (Arbeitsgemeinschaft Letschin e.V.); uprzejmie podarowane przez Petera, mieszkańca Frankfurtu nad Odrą, który przybł na dzień spotkań… i aby zbytnio nie opłakiwać własnych map, które niedawno zgubiłam. A propos map: mapy na granicy z praktycznymi informacjami, zarówno z jednej jak i drugiej strony, należą do rzadkości… drobne spostrzeżenie dla kogoś, kto miałby czas na to, by zaradzić szownistycznym nierównościom.
Tym razem jedziemy po stronie polskiej. Tu również jest droga rowerowa. Podobnie jak po drugiej stronie, na nasypie. A do tego jest wielu rybaków. Znacznie więcej, niż po drugiej stronie. Po tym, jak musiałam odmówić, ze względu na brak czasu, jakkolwiek kuszące zaproszenie, aby wraz z grupą rowerzystów z Ogólnoniemieckiego Klubu Rowerowego (ADFC) pojechać rowerami w kierunku Osna, zdecydowałam sie podążać śladem Odry, w nadziei, że dotrę do Owczar i znajdującego się tam muzeum natury (Wiesenmuseum), co również polecono mi podczas poprzedniego wieczoru.

Tylko, że proszę: na końcu około piętnastego kilometra nie ma ani wału ani drogi, a jedynie olbrzymi plac budowy pokryty kałużą wody. Już widzę jak się śmiejecie… Trzynaście kilometrów, by zakończyć przejazd na mulistym terenie. To nie była drobnostka… ale dla tych, którzy wybiorą się w drogę: jesienią wał zostanie ukończony.

Wynik wyprawy: około godziny 21:00 minęłam urząd graniczny w Kostrzynie, po przyjrzeniu się dokładnie temu bezdusznemu i bezkształtnemu bazarowi, który przyciąga do siebie tylu Berlińczyków oraz innych konsumentów, ciągle dających się nabrać.



Smaki i kolory nad brzegiem Odry

Potrzeba całej tej śmiałości Charlotte, by przekonać Berlińczyków do spędzenia wolnego czasu na początku sierpnia we Frankfurcie nad Odrą. Cóż pozostaje miastu w momencie, gdy studenci opuścili swój Uniwersytet Viadrina (latarnię rozświetlającą brandenburską szarość)? Więcej, niż byśmy mogli sobie wyobrazić. To właśnie chcieli nam pokazać organizatorzy rajdu po mieście lub raczej po miastach, gdyż dawna dzielnica Frankfurtu, znajdująca się na wschodniej stronie rzeki, to dziś Słubice, polskie miasto odbudowane po 1945 r. przy pomocy kamieni z warszawskich zgliszczy, oraz na nowo zasiedlone mieszkańcami Lwowa. Wraz z małą francusko-niemiecko-polską grupą mogliśmy porównać obecny Słubfort z archiwalnymi zdjęciami, według zasady „przed/po“ - jak w reklamie historii.

Pewien oczarowany Veloblogiem mieszkaniec Frankfurtu opowiedział nam o kinie Piast, które za dnia staje się sklepem z owocami i warzywami; o ulicach Słubic, które sprawiają wrażenie, jakby papierosy i fryzjerstwo stanowiły dwa główne filary polskiej ekonomii. Odczyty zorganizowane tego wieczoru wypełnią szkatułkę z anegdotkami – o których będzie można rozmyślać i marzyć podczas letnich wieczorów w Berlinie, gdzie niewiele się dzieje.



Gdy piszę te słowa ciągle jeszcze jestem pod wrażeniem. Drugi dzień spotkań Veloblogu zebrał rzeczywiście wielu ludzi : członków ekipy Veloblogu, ich znajomych i zaciekawionych tym spotkaniem, o którym dowiedzieli się z artykułu w lokalnej prasie lub w radiowym wywiadzie, jak również moich gospodarzy poznanych w bardziej na południe leżącym Bad Muskau, Forst, Guben-Gubinie i Ziltendorfie. Ci wszyscy ludzie udali się w drogę, by spotkać się w studenckim klubie Grotte e.V., który przerwał swą wakacyjną przerwę, by specjalnie na tę okazję otworzyć drzwi na przyjęcie Veloblogu.
Wszyscy ci ludzie zebrali się, by wziąć udział w rajdzie po podwójnym mieście zorganizowanym przez Macieja i Elę z Instytutu Historii Stosowanej, aby później móc przysłuchiwać się głosom pani Schneider, Andreasa Petera i Tiny Veihelmann, którzy opowiedzieli nam swoje krótkie historie z przygranicznego regionu, by na koniec zatańczyć do porywających rytmów grupy FeinerArt.
Cały program, wraz z przerwami na przekąski i zawieranie znajomości, wymianę numerów telefonu oraz adresów emailowych, na wypadek wspólnych zainteresowań. Prawdziwy dzień spotkań… dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam!
Dla mnie te dni spotkań oznaczają przede wszystkim żonglerkę przynajmniej czterema piłkami: by zatroszczyć się o dobre samopoczucie każdego z osobna, o dobry rozwój programu, zapewnić medialne relacjonowanie tych wydarzeń oraz by zadbać o to, aby wszyscy szczęśliwie trafili do celu.
Przy tym wszystkim zgubiłam dowód osobisty i to akurat w tym momencie, gdy chciałam dołączyć do grup na rajdzie po mieście! Nawet po prawie miesięcznym spacerowaniu stąd i tam przez granicę… nic nie dało się zrobić!
Niesamowite było widzieć, że po powrocie każdy spotkał kogoś „miłego“ lub „ciekawego“ i że również mieszkańcy miasta mówili mi, iż nauczyli się czegoś nowego. Teraz na was kolej, by opowiedzieć o tym dniu spotkań takim, jakim go przeżyliście, wszystkim pozostałym czytelnikom blogu, których tu nie było.
Blog otwiera się na interaktywne ożywienie: przesyłajcie swoje teksty (maksymalnie 2000 znaków) w Waszym ojczystym języku na adres webmaster@veloblog.eu. Zostaną wprowadzone do internetu i będą dostępne dla każdego! To będzie dla mnie przyjemność przeczytać wasze teksty.
A teraz, w trakcie posiłku, przygotowuję się na moją wyprawę… w poszukiwaniu łodzi, którą będę mogła przemierzyć część Odry lub też jeśli niedzielna przerwa na to nie pozwoli, by przeprawić się na polską stronę, by opowiedzieć Wam o moich kolejnych przygodach, solidnie wzmocniona przez entuzjazm, który okazywany jest Veloblogowi!




  • Suche



Wesołe nawołanie o datki


  • Der Weg


    Karte

  • Véloblog empfehlen