|
Ratzdorf jest miejscowością liczącą około 300 mieszkańców. Tutaj robimy postój, Vivien i ja. Po tym, jak pukałyśmy do wielu drzwi, zostałyśmy przyjęte przez rodzinę Schulze. Powiedziano nam, że Katrin Schulze bardzo dobrze zna historię wsi. I to się w zupełności zgadza, cała rodzina opowiada nam historie o wiosce. Cztery pokolenia pod jednym dachem - przykład niesamowitych więzi rodzinnych: to imponuje i nęci zarazem.
Spędzamy wieczór w towarzystwie tutejszej młodzieży, którą Katrin zwołała specjalnie dla nas. Rozmawiamy o wędkarstwie, o korzyściach z prawa jazdy, które umożliwia opuszczanie wsi, o decyzji, czy po maturze iść do wojska, czy też może odbyć służbę zastępczą, o szkołach, które jako język obcy oferują zazwyczaj tylko rosyjski, a nie polski, a potem znowu o wędkarstwie. Kiedy Polaków zacznie obowiązywać układ w Szengen, to ci młodzi ludzie będą mogli przybić swoją łodzią do przeciwległego brzegu. Do wędkowania potrzebna jest jednak karta wędkarska, zarówno po polskiej, jak i po niemieckiej stronie. Nie ma jeszcze wspólnych ustaleń na ten temat, ale może młodzież weźmie to w swoje ręce?!
Słońce rzuca swoje ostatnie promienie powoli znikając za horyzontem, a wiatr wieje coraz słabiej: początek idealnego wieczoru, podczas którego odkrywamy ujście Nysy do większej Odry. Niezapomniany widok.
Tu i tam kilku wędkarzy. Nad taflą wody można nawiązać ze sobą rozmowę. Jak leci? No, w porządku, jeśli mi się uda Panią złapać… Taki mały żart. A i tak muszę się przez chwilę zastanowić nad tym osobliwym momentem… „Proszę pana, proszę mi powiedzieć, czy jest pan w Polsce?” I rzeczywiście, druga strona to Polska. Oddalona o kilka pływackich ruchów. Głupia granica.
Ale prawdziwa. Jeśli przyjedziecie do Ratzdorf, usłyszycie historię pewnego niemieckiego turysty, który po kąpieli w Nysie, chciał zrobić małą przerwę na przeciwległym brzegu, w Polsce. Pierwszy krok po polskiej stronie i od razu mężczyzna został zatrzymany przez policjantów, którzy znienacka wyskoczyli z krzaków! Dwa dni więzienia i do tego jeszcze kara pieniężna. Takie wspomnienia urlopu…. i coraz poważniejszej granicy?
W wieku 75 lat Irmgard Schneider ma wprawdzie siwe włosy, ale to jest już wszystko! Pełna zaangażowania i energii, ta niewielkiego wzrostu pani, wyjaśniła mi w pełnym zakresie działalność swojego stowarzyszenia „Pro Guben“. Prawdziwa skarbnica świetnych pomysłów i planów!
Wszystko rozpoczęło się w 1994 roku, kiedy to spotkała pewnego Anglika, który przybył tutaj, aby demonstrować przeciwko wyburzeniu Horno pod kopalnię odkrywkową węgla w okolicy Jänschwalde (słyszeliśmy o tym!). Wtedy także pani Schneider postawiła sobie ponownie pytanie, czy pustynie, które rozciągają się od Cottbus do granicy, były naprawdę koniecznością: „Przecież po zjednoczeniu moglibyśmy się skoncentrować na innych źródłach energii niż węgiel.“ Dla przewodniczącej stowarzyszenia Pro Guben e.V. chodzi przy tym o swoisty obowiązek regionu. „Nie ma tu już tyle przemysłu, co wcześniej. Cała okolica musi odnowić swoją infrastrukturę. A do czego potrzebni są mieszkańcy? Żeby jedli, pili i zużywali energię elektryczną.“
Od tego momentu istnieje stowarzyszenie. Od tego momentu pani Schneider zabrała się do realizacji różnych przedsięwzięć. Prosty przykład: jabłka z Guben. Dlaczego mają gnić na kompostowniach, podczas gdy ludzie ładują do koszyków w supermarketach sok jabłkowy? Marnotrawstwo. Powołano więc do życia cały złożony system, w ramach którego zaapelowano do rolników, ogrodników i innych właścicieli jabłoni o przywożenie swoich jabłek do wyznaczonego punktu. Stamtąd zawożono jabłka do miejsca, w którym produkowano z nich sok, który każdy mógł kupić za niewielkie pieniądze. Dzięki wspólnemu transportowi redukowano także emisję dwutlenku węgla. Ale dla pani Schneider to jeszcze nie wszystko. Dlaczego by nie wyciągnąć z tego jeszcze więcej korzyści, spisując wszystkie rodzaje jabłek, występujące w regionie, porównując przy tym bogactwo gatunków w przeszłości i dzisiaj?
W 2003 roku stworzono katalog. Obecnie jest tam wpisanych ponad 400 różnych rodzajów jabłek, między innymi słynne „Warraschker z Guben”. Przy tej okazji uznano za stosowne ponowne powołanie do życia istniejącego przed 200 laty towarzystwa pomologicznego. „A dla jabłkowego festynu i festynów miejskich przygotowaliśmy tradycyjne kostiumy. To jest część naszej działalności, która umożliwia nam choć trochę zapomnieć o trudach dnia codziennego.“
Dzięki produkcji kostiumów zmieniłyśmy temat rozmowy na współpracę stowarzyszenia Pro Guben e.V. z Gubinem. „Znamy czterdzieści kobiet z Gubina. Towarzyszą nam regularnie podczas naszych wycieczek i śpiewają fantastyczne polskie piosenki. Ludzie zmienili zdanie!“ Pokazuje mi przy tym zdjęcia z wycieczki do Berlina, do dzielnicy Britz. Wszystkie kobiety ubrane w kostiumy z różnych epok: z czasu kwitnięcia jabłoni w 1787, z 1846, kiedy uruchomiono pierwsze połączenie kolejowe między Guben i Berlinem, w 1850 roku kapelusznictwo i tak dalej. „Byłyśmy prawdziwymi gwiazdami, wszyscy robili nam zdjęcia!“, mówi pani Schneider z uśmiechem.
Współpraca między Polską i Niemcami, między mieszkańcami Guben i Gubina, leży jej na sercu. „Kiedy Polacy nam powiedzieli, że chcieliby się więcej dowiedzieć o historii swojego miasta, zorganizowaliśmy tłumaczenia dla ich małego muzeum“, kontynuuje pani Schneider, pokazując mi przy tym tablicę o życiu Hugo Jentscha, lokalnej osobistości, która otworzyła muzeum leżące dziś po drugiej stronie rzeki.
Szybko można pojąć, że współpraca z Polakami i energia odnawialna to dwa koniki pani Schneider. Zafascynowana przysłuchuję się tej siedemdziesięciolatce, kiedy mówi o nowych technikach w rolnictwie i pozyskiwaniu elektryczności w połączeniu z ochroną przyrody. „Kładziemy na przykład nacisk na spalanie biomasy w miejscowości Preschen“, opowiada pani Schneider. „I wyjaśniamy rolnikom, że nie stracą ani czasu, ani pieniędzy, jeśli będą wyrywać rośliny do spalenia.“ Ale oddźwięk w tej okolicy pozostaje ciągle jeszcze słaby. Dużo ludzi obawia się, że kiedy kopalnia przestanie kopać, to stracą pracę.
Jednak pani Schneider nie brakuje energii: co tydzień w środę między 9 i 12 każdy może przyjechać do Guben na ulicę Gasstraße 8 i podzielić się swoimi pytaniami, pomysłami czy inicjatywą. Dlaczego by nie podać ręki tej ultra dynamicznej pani, która zgłosiła się do bundesligi energii solarnej, a teraz chce wspierać regionalną kulturę pomagając przy organizacji Ogrodu Europejskiego, kótry odbędzie się w roku 2013. 10 lat po wielkiej powodzi pani Schneider nie ma już czasu, by mi o tym więcej opowiedzieć, ale będzie prawdopodobnie wśród nas 11 sierpnia we Frankfurcie–Słubicach i opowie nam „swoje małe historie“, jak je nazywa. Może będziecie mieli możliwość w trakcie swojej podróży spotkać to wyjątkowe źródło energii?
Z polecenia pani Geilich, odpowiedzialnej w biurze turystycznym w Guben, pozwoliłam sobie zadzwonić do drzwi Andreasa Petera.
Na miejscu okazało się, co za niespodzianka, że kiedy opowiedziałam mu historię Veloblogu i spotkań z mieszkańcami, które służą poznaniu regionu, sprawiał wrażenie osoby, która nie chce wcale pytać jak i dlaczego, tylko po prostu otworzył przede mną drzwi. Musiał jeszcze posortować kilka książek, które pochodzą z czasów NRD, a które sprzedaje na aukcji internetowej (Ebay). Ale potem zaproponował mi kawę i oprowadził po ulicach Gubina.
Gubin jest polską częścią miasta. To tam znajdowało się wcześniej centrum miasta. Przed wojną i przed granicą. To wszystko ma bardzo długą historię, którą Andreas wyczerpująco mi opowiedział.
Wszystko rozpoczyna się nieuchronnie przy głównym miejskim kościele. On dominuje nad miastem i znajduje się bezpośrednio za przejściem granicznym dla pieszych. Polska fundacja i niemieckie stowarzyszenie współpracują ze sobą, mając na celu odbudowę kościoła. „Nie zawsze jest łatwo zainteresować Niemców kościołem“, wyjaśnia mi Andreas. „Wielu z nich uważa, że skoro leży on po drugiej stronie, to Polacy powinni się o niego troszczyć.“ Ale to jeszcze nie jest powód, by rozłożyć ręce: w końcu mój przewodnik napisał książkę o historii tej budowli. Po niemiecku. Polska wersja jest w opracowaniu. „Jak przyszli Rosjanie, to Niemcy spalili w kościele kompromitujące dokumenty. To było w kwietniu 1945. Brakuje dachu i okien.“ Obecnie, krok po kroku, kościół odzyskuje dawną świetność (1, 2). Ale koszty są olbrzymie.
Andreas pokazuje mi pozostałości miejskich fortyfikacji: okazała wieża z XV wieku, ale także brama i fragmenty murów obronnych. Ostatnie z nich zostały wybudowane 150 lat temu. Ale przez fakt, że sąsiednie domy przestały istnieć, mury sprawiają wrażenie starszych niż w rzeczywistości. Podobnie jest z innymi śladami przeszłości, na przykład chodnikami, czy fosą, która okalała miasto zniszczone w 80% podczas Drugiej Wojny Światowej.
Stacjonująca tutaj kompania w straszny sposób wymigała się od odpowiedzialności. „To było 20 czerwca 1945, jeszcze przed układem poczdamskim“, opowiedział mi Andreas. „Żołnierze powiedzieli do Niemców, żeby pakowali swoje manatki, pozostałe rzeczy zniszczyli i uciekali na drugą stronę rzeki.“
Tutaj historię można znaleźć za każdym rogiem, pod każdym kamieniem na ulicy. Tutaj pozostałości pomnika ku chwale zdobywcy Wilhelma I. Tam pomnik upamiętniający miejsce, w którym stała synagoga, zniszczona w 1938 roku, a który to powstał w wyniku współpracy polskiej i niemieckiej gminy oraz inicjatywy Andreasa (1989).
A dookoła ślady przemysłu, który jakiś czas temu miał dominujące znaczenie dla miasta. Mowa o kapelusznictwie i tkactwie. Andreas opowiedział mi o szczęściu Friedricha Wilke, który odniósł sukces dzięki swojemu odkryciu: co zrobić, żeby kapelusz podczas deszczu się nie zwijał i jak można go w razie potrzeby złożyć. Fabryka Wilkego została wybudowana około 1860 roku i pracowano w niej jeszcze za czasów NRD. Zjednoczenia Niemiec jednak nie przetrwała, podobnie jak i wiele innych fabryk. „W okolicy panuje około 20 % bezrobocia, nie licząc tych, którzy w poszukiwaniu pracy opuścili region”, mówi Andreas.
Po wojnie większość mieszkańców pracowała w zakładach chemicznych. Niektórzy z 7200 pracowników do 1989, o czym dowiedziałam się z 85 pytań małego quizu o mieście, przygotowanego przez Andreasa. Porozumienie między Guben i Gubinem umożliwiło przejazdy autobusem polskich obywateli do pracy. Był to gest Wilhelma Piecka, pierwszego prezydenta NRD, w stronę mieszkańców Gubina, gdzie można do dziś podziwiać kompletnie zieloną fasadę jego domu stojącego niedaleko od opuszczonego posterunku policji.
Mój przewodnik jest nie do pobicia. Andreas jest zamiłowanym historykiem i znawcą regionu. Pisze książki, publikuje mapy okolic i wydaje nawet kalendarz ze starymi zdjęciami miasta. Z wykształcenia historyk założył nawet własne wydawnictwo “Niederlausitzverlag”.
O tym opowiedział mi po kolacji, przy kieliszku wina. Siedzieliśmy nad brzegiem Nysy, na ogrodowych krzesłach z koszykiem piknikowym Andreasa. Urok prostoty i czarująca panorama. Po drugiej stronie młodzi Polacy próbują łapać ryby. Na lewo Wyspa Teatralna (niem. Schützeninsel). Leży po polskiej stronie, ale od niedawna most łączy ją też z niemiecką stroną.
Znak, aby zaprezentować Guben-Gubin jako jedność?
Zmiana klimatu raz tak, raz siak, a ja muszę przyznać, że jest koniec lipca, a tu w okolicach kopalni węgla leje jak z cebra!
Mieszkańcy się ukrywają, a tęsknota za upałami wzrasta. Moi rozmówcy polecili mi były dom sierot w Grießen. Poza tym mają tam polsko-niemieckie projekty, czy coś koło tego.
Szczegółów dowiaduję się następnego dnia od miejscowych. Przy śniadaniu. Dom dziecka został zamknięty w czerwcu 2001. Finansowanie dwóch tego rodzaju placówek było dla regionu za drogie. Teraz dzieci mieszkają w Spremberg. „Od roku z tego miejsca korzysta wspólnota „Haus der Familie“ („Dom rodziny“), która ma swoją siedzibę dalej na północ, w Guben. (Haus der Familie e.V.)
„Mamy tutaj 24 pokoje, salon, wyposażoną kuchnię i bungalowy dla rodzin.” Opowiada mi Hans Kremers. I wszystko się zgadza, że to miejsce jest przytulne, ukryte wśród zieleni. Hans Kremers, który ma już ponad sześćdziesiąt lat, ma nadzieję, że program przyciągnie uwagę szkół i turystów rowerowych, którzy podróżują wzdłuż Nysy. Ale wszyscy czekają na subwencje, a i ziemia musi zostać przeszukana, trzeba sprawdzić, czy nie znajdują się w niej bomby pochodzące z czasów, kiedy byli tutaj Rosjanie.
A te słynne polsko-niemieckie projekty? „To jest jeszcze w przygotowaniu“ wyjaśnia mi Hans Kremers. Nawiązano już kontakt z Niemcami, którzy organizują wycieczki rowerowe po Polsce… Za całą garść euro. Czy on zna osobiście Polaków? Nie za bardzo, on pochodzi z Düsseldorfu. 1991. „Oczywiście będę robił dużo różnych rzeczy z druga stroną, ale zawsze pozostaje problem z językiem …“ Ale może się coś zmieni po układzie z Szengen. Może….
Nie jest mi łatwo opowiedzieć Wam historię Horno, ponieważ nigdy tej wioski nie widziałam. W każdym razie nie widziałam tej prawdziwej. A tę byłą, cóż szukałam, ale nie znalazłam. A i tak ciągle o niej słyszę.
Horno zostało skreślone z mapy i usunięte z internetu. Strona www.horno.de już nie istnieje. Ta mała wioska licząca około 350 mieszkańców w końcu została pochłonięta przez ziejącą dziurę byłej kopalni odkrywkowej, pod szerokim niebem Jänschwalde, na północny zachód od Forst. W czerwcu 2004. W sąsiedniej wiosce Grießen wyjaśniono mi, że trwało to kilka lat, zanim mieszkańcy całkiem się poddali. Dokładnie rzecz biorąc od 1977 roku. Próbowali dosłownie wszystkiego: walczyli o znaczące, łużyckie ślady w wiosce, o 500-letni kościół i o zasadę. Ale przedsiębiorstwo „Lausitzer Braunkohle AG (LAUBAG)“ i tak w końcu zrobiło co chciało. Także z państwem Domain, którzy do ostatniej chwili pozostali właścicielami swojego domu, wiejskiej knajpki. W samym środku kurzu, hałasu i pustyni pokopalnianej. To nie jest historia jak każda inna, a i tak nie jest to pierwszy raz, kiedy coś takiego w tym regionie słyszę.
Jedni zadają sobie pytanie jaki jest sens tej kopalni, olbrzymiej dziury, która rozciąga się od Cottbus aż do granicy i pochłania wszystko, co stoi na jej drodze. Inni widzą w tym przede wszystkim miejsca pracy. Ale nikt się tak naprawdę nie zastanawia, czy jest to ekonomicznie opłacalne.
Dziwny nastrój. Zwłaszcza, jeśli wiadomo, że rozmowa toczy się w Grießen, wiosce mieszczącej się na skraju wykopaliska. Wioska stojąca w pewnym sensie na liście oczekujących. Nawet jeśli ludzie w barze przy stacji pomp próbują mi wmówić, że jest inaczej. Dodają, że firmy już od lat 90-tych nie mają prawa tutaj budować. Tak jak wcześniej w Horno. A przy tym hałasie, pyle i tej wielkiej dziurze, nie ma tutaj nawet stu mieszkańców. Straszne.
Szczególnie okropne jest zwłaszcza podążanie okrężną drogą wokół kopalni podczas poszukiwań zaginionej wioski. Ulice kończą się niespodziewanie (1, 2), przestarzałe tablice i dziura, ogromna czarna dziura (1, 2). Tak, jak na południe od Weißwasser. Jak na północ od Bogatyni.
„Chciała pani zobaczyć Horno? To przyjechała pani jakieś dwa lata za późno! Tutaj już nic nie ma.“ Powiedział mi strażnik pilnujący kopalni. „Teraz wszyscy mieszkają w Neu Horno (Nowe Horno), na przedmieściu Forst.“ Dwadzieścia kilometrów stąd. Wioska zbudowana całkowicie od podstaw przez firmę dla „przesiedleńców z Horno“. Gotowe, małe domki, nie posiadające duszy. Zdjęcia pod tęczą. Idealna pocztówka. A mimo to starsi ludzie umierają tutaj jak muchy… dla sensownej polityki energetycznej?
Można mieć życzenia… i można po raz kolejny mieć wyjątkowe szczęście, tym razem jednak po długich poszukiwaniach!
W Forst, małym mieście liczącym około 22 000 mieszkańców, ludzie patrzyli na mnie nieco zdziwieni, kiedy opowiadałam o moim Veloblogu i zainteresowaniach polsko-niemieckimi projektami oraz gdy pytałam, czy mogę gdzieś za darmo przenocować. Po dwóch godzinach oglądania zdziwionych min, spróbowałam pod ostatnim adresem: „Za basenem odkrytym w lewo, tam znajdzie pani centrum młodzieżowe. Oni tam robią projekty z Polakami“ powiedziano mi.
W słabym świetle mojej rowerowej lampki dotarłam do centrum młodzieżowego „Kinder- und Jugenddorf“. W nieco niezdarny sposób przedstawiłam się grupie ludzi siedzącej wokół ogniska. Jednak zespół ratowników wodnych pomógł mi w potrzebie! Tak po prostu. Nawet zaproponowali mi coś do jedzenia i picia, i w ten sposób znów odzyskałam siły. Zostałam powitana w Brandenburgii słynną piosenką Rainalda Grebe, która opowiada o trudnych sytuacjach. Cóż za ironia. Następnego dnia przyjacielska grupa ratowników pokazała mi miasto!
I chociaż kurs nauki pływania dla młodych Niemców z Forst i Polaków z Lubska już się skończył, tutaj nadal mają ładną pogodę. Od mniej więcej dziesięciu lat przyjeżdża tutaj co roku około dwudziestu młodych ludzi z obydwu krajów, by spędzić wspólne dwa tygodnie w centrum. Przed południem odbywa się nauka pływania, zwłaszcza dla Polaków, którzy zazwyczaj nie umieją jeszcze pływać, a po południu w programie wspólne, aktywne spędzanie czasu. Piękny projekt, którego idea wywołuje błysk w niejednym oku.
Jedyna wada: ten rodzaj przeżyć jest ciągle jeszcze rzadkością. Tak się dzieje, mimo że infrastruktura jest na miejscu: możliwość noclegów i wyżywienia dzieci. Olbrzymi teren, na którym można w razie potrzeby ustawić namioty. Ale miasto Forst, właściciel działki, jest optymistycznie nastawione i czeka na kolejne projekty. Mistrzowie pływania także. Wysyłajcie więc szybko swoje zgłoszenia:
Kinder- und Jugenddorf Forst
Paul- Högelheimer Straße 3
03149 Forst
Niemcy
(Telefon: 00 49 356299410)
Możecie też nadłożyć drogi, zahaczając o centrum: spotkacie tutaj przyjacielskich ludzi i w dalszą drogę ruszycie z uśmiechem na twarzy. Odkryjecie także z pewnością wspaniały basen odkryty w Forst. Został on wybudowany w latach 50-tych, jako miejsce do treningu atletów z NRD. Wyremontowany w 2003 roku. Jego baseny do pływania, jacuzzi i zbiornik do nurkowania (z 10 metrową skocznią) są dostępne dla publiczności w okresie od maja do września
A jeśli podczas waszej wyprawy deszcz nie będzie wam aż tak bardzo przeszkadzał, jak mi, będziecie również mieć możliwość odwiedzenia parku różanego, niedaleko Nysy.
Krórko mówiąc, nie wierzcie pozorom, tylko sami znajdzicie “wyspę dzieci” w Forst.
Jeszcze raz dziękuję “Studio 80″ za zdjęcia.
Mimo że nie zaliczam się do licznej grupy rowerzystów, którzy dzielnie przemierzają trasę w górę Nysy, a później Odry, i tak aż do Bałtyku, po niemieckich ścieżkach rowerowych, pozwalam sobie jednak odegrać rolę ich rzecznika. Wiele osób, jakie spotkałam po drodze, potwierdzało, że są to najpiękniejsze i najlepsze ścieżki rowerowe w całych Niemczech, zarówno ze względu na różnorodność krajobrazów, jak i na jakość samych ścieżek.
Trasa, którą pokonałam, jadąc słynnymi „ścieżkami rowerowymi przy Odrze i Nysie”, jak się je oficjalnie nazywa, rzeczywiście mnie urzekła. Nawet dzisiaj - kilometry przejechane między Gross Bademeusel a Forst były dla mnie prawdziwą przyjemnością (1, 2). Co więcej, przystanek na pisanie bloga urządziłam sobie na ambonie myśliwskiej!
Mimo wszystko jestem trochę rozczarowana - dlaczego regiony pogranicza nie współpracują ze sobą, by stworzyć polsko-niemieckie ścieżki rowerowe, które biegłyby raz w Niemczech, a raz w Polsce? To byłaby Europa!
Jestem pewna, że europejski fundusz społeczny z chęcią poparłby taką inicjatywę…
Niektórzy mogli już przeczytać moją opowieść z Gross Bademeusel w gazecie Lausitzer Rundschau – Veloblog i moje przybycie do tej miejscowości zostały tam opisane na całej stronie… na końcu drogi czeka mnie sława!
Gdy przez płot spytałam Roswithę czy nie zna kogoś we wsi, u kogo mogłabym ewentualnie spędzić noc, uprzejmie otworzyła drzwi. Udało się – znalazłam!
W Gross Bademeusel (około 250 mieszkańców) najwyraźniej wszyscy się znają. W czasie, kiedy młode kobiety ze wsi grają w „Faustball” - czyli w grę, w której piłkę odbija się pięścią - sąsiad moich gospodarzy, Claudius, pokazuje mi kuźnię swoich rodziców. W kuźni, która obecnie jest zamknięta, wiszą bardzo ciężkie kowadła i młoty – obraz jak z innej epoki. Claudius nie wie, co z tym wszystkim zrobić. Dlaczego by nie urządzić tu muzeum dla rowerzystów, którzy jeżdżą wzdłuż Nysy, zaledwie kilkaset metrów stąd?!
Przez cały wieczór, przy kieliszku wiśniowej nalewki domowej roboty, rozmawiałam z Lianą i Roswithą o zamieszkiwanym przez nich regionie. Mowa była oczywiście o tutejszych ciekawostkach, m.in. o fabryce materiałów wybuchowych, dziś znajdującej się po drugiej stronie granicy. Fabryka posiadała składane kominy i bunkry, dzięki czemu była świetnie zamaskowana przed wrogiem i mogła działać aż do 1945 roku. Obecnie można ją zwiedzać z przewodnikiem.
Poza tym z Roswithą, która jest już babcią, rozmawiałyśmy głównie o dawnych czasach. Życie bardzo się zmieniło od czasów NRD. Pójście do szkoły czy studiowanie nie wystarcza już, żeby mieć pracę i móc zarobić na życie. Dziś jest inaczej. W głosie Roswithy, który od czasu do czasu się ożywia, słychać nutkę żalu. Po raz kolejny słyszę o tym, jak ciężko jest znaleźć pracę w regionie. Wielu młodych ludzi wyjeżdża lub pracuje za 400 euro miesięcznie (tzw. „Minijob”), jak wyjaśnia mi Liana.
W domu moich gospodarzy następstwo jest zapewnione dzięki małej Ronji, która wciąż prosi o pomoc w podskakiwaniu. Trzy pokolenia żyją pod jednym dachem w radości i z uśmiechem (1, 2). Liana, młoda mama, nie potrafi sobie tego inaczej wyobrazić – ona także od dzieciństwa mieszkała razem ze swoimi dziadkami i bardzo dużą wagę przywiązuje do wymiany międzypokoleniowej.
Na śniadaniu zjawia się i tato. Pracę zaczyna dopiero popołudniu. Rene jest celnikiem, pracuje na trzy zmiany. Razem ze swoimi kolegami patroluje region po stronie niemieckiej po to, by kontrolować pojazdy i ograniczyć przemyt. Często przemycane są papierosy pochodzące z Rosji. To będzie nadal istniało nawet po wejściu Polski do strefy Schengen.
Rene znajduje również czas, by opowiedzieć mi historię wsi. Następnego dnia, czytając Lausitzer Rundschau, dowiem się zresztą, że jest jej sołtysem. Okazuje się, że dawno temu Gross Bademeusel znajdowało się po drugiej stronie Nysy. Potem jednak mieszkańcy zadecydowali o „przeprowadzce wsi” na drugą stronę rzeki po to, by uniknąć powodzi. Traf natury sprawił więc, że miejscowość ta znajduje się dziś w Niemczech…
Pewnie wyobrażacie już sobie mnie z rowerem na autostradzie, tak?! No nie, trochę zdrowego rozsądku! Po prostu musiałam sobie jakoś poradzić z dziwacznym przejściem granicznym.
Wyobraźcie to sobie: pedałuję spokojnie po polskiej stronie, w cieniu jodłowych lasów. Ani jednego żywego ducha. Wreszcie mogę w spokoju podumać nad tymi wszystkimi historiami, które wciąż zbieram po drodze. Jestem coraz bliżej granicy – lasy stają się coraz rzadsze, a stacje benzynowe coraz liczniejsze. Między tymi wszystkimi ciężarówkami czuję się trochę samotnie. Ale prawdziwy szkopuł to dopiero przejście graniczne.
Po stronie niemieckiej bowiem droga zmienia się w autostradę. Zupełny absurd! Nie do przejścia dla pieszych i rowerzystów, którzy powinni udać się (pieszo lub na rowerze) do następnego przejścia, dwadzieścia kilometrów na północ (Forst) lub na południe (Bad Muskau/Łęknica). I pomyśleć, że chciałam pójść za radą Ewy i Aischy i szybko znaleźć jakiś nocleg…
Postanawiam negocjować ze strażnikami: ”Muszę tylko dostać się do najbliższej wsi, Klein Bademeusel, tylko dwa kilometry… pierwszy zjazd z autostrady…” W końcu udaje nam się zawrzeć kompromis. Wsiadam do polskiego busa, który jedzie do Niemiec, mój rower z tyłu, a ja koło kierowcy. Jadę z młodą i bardzo sympatyczną parą, której udaje się w ciągu dwóch minut poczęstować mnie ogórkami z kraju. Jest super! I już jestem w Niemczech, w Klein Bademeusel – operacja zakończona z sukcesem!
|
|