Tak oto… ulegliśmy pokusie i poszliśmy obejrzeć przeklęty zamek z opowieści Bartka. Wszystko jest tak, jak opowiedział nam minionego wieczoru… schody wychodzące na morze, opuszczony kryty basen, prace budowlane, wydawać by się mogło, że przerwane w połowie. Dziwny nastrój, kojarzy się z mieszkaniem na dziko, z planami, których z czasem zaniechano. A jeśli Bartek jest wyśmienitym bajarzem, a klątwa tylko ładą historyjką, opowiedzianą, by natchnąć miejscowość nowym życiem? Tak czy siak, nasze zdjęcia są ostre i dobrze naświetlone, a zamek u brzegu ujścia rzeki zasłużył na renowację. Można by zrobić z niego centrum spotkań młodych Europejczyków. Chcielibyśmy być zaproszeni na otwarcie wyremontowanego basenu!
Ponownie podejmujemy się rozmów już w mniej mistycznym tonie. Rozchodzi się o aktywność pola kempingowego oraz centrum rekreacyjnego, bardziej tętniącego życiem zimą aniżeli latem, tak mówi Bartek. „Od jesieni do wiosny oferujemy miejsce w naszym ośrodku na prowadzenie szkoleń przez przedsiębiorstwa oraz organizujemy imprezy wieczorowe, urodziny i wesela.“ Jednak latem niewielu turystów dociera na kemping. „Szkoda, że z Trzebieża do Nowego Warpna jest tak mało połączeń autobusowych, stąd też niewielu turystów można tu zobaczyć.“ Naprawdę szkoda, ponieważ można tutaj dobrze pożyć! Statyści naszego Veloblogu mają okazję usłyszeć nie tylko wesołe historie, ale również otrzymują coś do jedzenia i picia. Zanim wybierzemy się ponownie w drogę, przyznajemy ośrodkowi jedną gwiazdkę!
Po dotarciu na pole kempingowe wybieramy się na polowanie na małe historie. Jaką niespodzianką jest to, co mamy okazję usłyszeć od Bartka, zarządzającego kempingiem i centrum rekreacyjnym! “Krąży historia zamku, kryjącego się w lesie, niedaleko kempingu. Historia ta nie jest jednak zabawna“, ostrzega nas Bartek z uśmiechem na twarzy, oferując nam coś orzeźwiającego.
Ciężko nam żegnać się z polem kempingowym, gdzie panie z kantyny rozpieszczają nas bigosem i ogórkową: człowiek przyzwyczaja się szybko do dobrej kuchni! Tych kilka kilometrów piechotą dobrze nam jednak zrobi, poza tym chcemy odkrywać region.
Pierwsze kilometry przemierzamy komfortowo, relaksując się w minibusie. Opuszczamy Szczecin na północ w kierunku Polic. Sklepy są pozamykane, mieszkańcy powyjeżdżali. Trudno będzie znaleźć dach nad głową, lub też kogokolwiek spotkać na pustych ulicach, jak nam powiedzieli nasi mili towarzysze. Jest niedziela i bardzo wielu spędza ją w rodzinnych kręgach. Decydujemy się wysiąść w następnej wiosce, ponieważ, jak wynika z moich doświadczeń, na małych wioskach o wiele łatwiej jest kogoś spotkać. Jednak nasz minibus, ze Stanisławem za kierownicą, pokonuje coraz więcej kilometrów. Znikają za nami malutkie wioski: Debostrów, Niekłończyca, Uniemyśl. Nasi gospodarze chcą nas koniecznie wysadzić w miejscu godnym zaufania. Dotarliśmy do Trzebieża, malutka miejscowość nad brzegiem rzeki, około 15 kilometrów na północ od Polic. Rybackie domki z palonej cegły o niskich dachach ostrożnie zostawiają miejsce turystycznej infrastrukturze. Stanisław, rencista i rodzony mieszkaniec Szczecina, dziwi się: nie zna tego miejsca, ale chce tu wrócić, tym razem ze swoją żoną. Odra staje sie coraz szersza, zbliżamy się do jej ujścia. Z powodu pogody, a zwłaszcza wiatru, wydaje nam się, jakbyśmy byli nad morzem. Woda jest jednak bardzo brudna. Poza tym panuje tu zakaz kąpieli: woda jest pełna bakterii. Czy ma to jakiś związek z ogromną fabryką chemikaliów, którą mijamy po drodze, i z której produkty są odtransportowywane drogą wodną? Poprzez wprowadzenie europejskich standardów sytuacja wprawdzie się poprawiła, ale kto wie? Nie będziemy się więc kąpać. I tak jest na to za zimno! Poza tym woda jest brązowa. Gdy w końcu wszyscy są pewni, że znajdziemy dach nad głową, nasi gospodarze opuszczają nas. A my wzmocnieni po małym spacerze po wiosce, obiedzie z bigosem i wyprawie do miejscowej kafejki, która prawdopodobnie została wystrojona z powodu wesela, wyruszamy w dalszą drogę.
Kierownik schroniska i jego stały kierowca zafundowali naszej małej grupie, która miała możliwość darmowego spędzenia tam nocy, poranną kawę, po odbytym wczoraj naszym spotkaniu w Brama Jazz Café (ogromne podziękowania dla wszystkich młodych ludzi z recepcji, którzy wpuszczali nas do środka aż do późnej nocy). Opuściliśmy społeczny ogród należący do schroniska – jest on kandydatem w zawodach „Stettin in Bluete” w kategorii ogrodu różanego, który niedawno został odbudowany w niemieckim stylu wczesnych lat 20-tych. Nie można bowiem zapominać, że Szczecin do 1945 należał do Niemiec. Do dzisiaj mieszkańcy Szczecina śmieją się z pomysłu aliantów, aby podzielić Szczecin wzdłuż linii Odry na polską i niemiecką część: „dla mieszkańców istnieje polski i niemiecki Szczecin”, mówi mi pan Zbigniew Jakobsche, kierownik schroniska. Po małej rundzie przez letni teatr z jego gigantyczną sceną, musimy wracać minibusem do schroniska i pakować walizki. Czas ruszać w dalszą drogę!
Najbardziej zagorzali fani Veloblogu już wiedzą: ten tydzień, ostatni tydzień Veloblogu, będzie inny od wszystkich pozostałych. Od połowy czerwca po dzień dzisiejszy przemierzałam sama miasta i wioski w poszukiwaniu ciekawych historii, jeździłam z Niemiec do Polski i z powrotem, i opowiadałam codziennie o tym, czego dowiedziałam się od napotkanych mieszkańców, moich gospodarzy i innych ludzi zamieszkujących dany region. A wszystko to miało na celu promowanie tego, tak często niedocenianego lub błędnie ocenianego, rejonu przy granicy nysko-odrzańskiej, jak również skłanianie jego mieszkańców i czytelników Veloblogu do postrzegania przygranicznego obszaru, jako jednej całości, a nie jako dwóch osobnych regionów na skraju danego państwa. Często mówiono mi, że projekt jest świetny, ja jednak, będąc bardzo naiwną, samotnie zmierzam do celu. Często pytano mnie również, czy można się do mnie dołączyć. Nie mam w sumie nic przeciwko dobremu towarzystwu, jednakże dla Veloblogu musiałam tę drogę przebyć sama, nie z beztroski czy lekkomyślności, ale z doświadczenia. Naprawdę o wiele łatwiej jest poznawać ludzi i prosić o nocleg, gdy się jest samemu, niż gdy jest się w grupie. Poza tym w grupie zawsze rozwija się swoista dynamika, przez co zmiejsza się otwartość na zawnątrz. Ponieważ jednak jednym z celów Veloblogu jest również rozpowszechnienie regionu, zdecydowałam się pozwolić przyłączyć się do mnie w tym ostatnim tygodniu wszystkim ciekawskim i fanom, i dać im udział w zbieraniu przygranicznych doświadczeń w ten sam spontaniczny sposób, w jaki ja to robiłam dotychczas: poprzez spotkania z mieszkańcami, ze śpiworem i karimatą. Będąc więcej na nogach, niż na rowerze, aby każdy, z bliska czy daleka, mógł przyłączyć sie do naszej zabawnej karawany. Pierwsi zmotywowani (czy dziewczyny naprawdę są odważniejsze?) stali wczoraj w Szczecinie w boksach startowych. Inni dołączą do nas po drodze. Stąd lub skądinąd, mam nadzieję, że i oni zbiorą ciekawe opowieści dla Veloblogu, odkryją swoją fascynację dla tego wspaniałego regionu, i że pod koniec tygodnia z uśmiechem na twarzy dotrzemy do morza Bałtyckiego. Jeśli jeszcze ktoś się chce do nas przyłączyć, niech skontaktuje się z naszym webmasterem. Dostaniecie wtedy mój numer, by dokładnie się dowiedzieć, gdzie się znajdujemy.
Tu pisze Melanie: Tu pisze Olaf: Tu pisze Pauline: Tu pisze Virgine:
Leszek natychmiast prowadzi mnie do biura europejskiego regionu pomorskiego. Tam spotykam pana dyrektora, który po zapoznaniu się z celami Veloblogu i organizacją dnia spotkań, radzi mi poszukać pana Zbigniewa Jakobsche, kierownika schroniska młodzieżowego. On mógłby mi zagwarantować dach nad głową i pomóc w zorganizowaniu zwiedzania i odkrywania miasta. Począwszy od wypicia kawy w ogrodzie, a skończywszy na uzgodnieniach terminów z prasą, mój dzień jakby sam się zorganizował podczas moich rozmów. Zbigniew Jakobsche ledwo dotknął telefonu i hop, wszystko udaje się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Powoli, ale skutecznie, oczywiście bez umówionych terminów, wszystko na ostatnią minutę. Mała próba nerwów, odkryć po miesiącu guzdrania się ten nowy sposób pracowania… Naprawdę tak samo skuteczne, jeśli by nie patrzeć na momenty niepewności spędzone na czekaniu na odpowiedź. Dwie godziny przed przyjazdem pierwszych uczestników wszystko jest dopięte na ostatni guzik: zwiedzanie miasta, zorganizowane przez Olka, który jest godny wszelkich podziękowań, nagrody dla zwycięzców zasponsorowane przez schronisko młodzieżowe i pokoje dla ludzi, którzy chcą zostać po zakończeniu „uroczystości”. Jedni przybywają z Berlina, inni z Francji, ale jest również wielu innych, którzy dowiedzieli się o dniu spotkań z rozdanych tego wieczoru ulotkach, rozprowadzonych na ulicach przez zaangażowanych uczestników. I znowu wspaniały dzień. Niech każdy czuje się zaproszony do podzielenia się swoimi wrażeniami na Veloblogu, który, tak jak i wcześniej, otwiera się na innych pisarzy.
Zastępca burmistrza przyjeżdża po nas do Edwiny, aby zabrać mnie do Laguny, miejskiego aqua-parku, z 25-metrowym basenem, zjeżdżalnią, basenem z falami, basenem z bąbelkami, etc. etc. Wielu Niemców przyjeżdża tutaj spędzić weekend. Mnie też zaproszono na relaks w basenie, obejrzenia niemiecko-francusko-polskiego spektaklu teatralnego, ale niestety muszę dotrzeć do Szczecina, by przygotować trzeci i ostatni „dzień spotkań” Veloblogu. Po raz pierwszy od początku przygody, 14 lipca, składam rower i chowam go do samochodu, do Peugeot, by przetestować polskie autostrady. I oczywiście, śmiejemy się z francuskiego przemysłu… mijając po drodze do Szczecina Leroy Merlin, Castorama, Carrefour, itd. |